Kiedy losy Bodiego krzyżują się ze ścieżkami jego idola, wyliniałego i zblazowanego kocura Angusa Scattergooda, Brannon wrzuca drugi bieg: rozpływa się w satyrze na muzyczny światek, a
Tybetański mastif Bodi żyje raczej w rytmie muzyki relaksacyjnej niż rock’n’rolla. Chociaż w jego sercu rozbrzmiewają od czasu do czasu ciężkie gitarowe riffy, surowy ojciec przysposabia go do roli kontynuatora swojej życiowej misji i obrońcy zlęknionego owczego stada. Oczywiście, kiedy zew przygody będzie już trudny do zniesienia, a spadające z nieba radio stanie się jawną wskazówką od Buddy, bohater wkroczy na szlak przygody. A także międzynarodowej muzycznej kariery.
Summit Entertainment
Mandoo Pictures Co.
W jednej ze scen Bodi przerabia tradycyjny ludowy instrument zwany dramyin tak, aby przypominał akustyczną gitarę. Trudno nie dopatrzyć się w tym fragmencie pars pro toto całego filmu – zarówno na poziomie strategii dystrybucyjnej, jak i artystycznej. Po pierwsze, chińsko-amerykańska koprodukcja najpierw poniosła sromotną klęskę na pierwotnym rynku (z 60 milionów dolarów budżetu zwróciła się jedynie jedna szósta tej kwoty), zaś teraz – po niezbędnych przeróbkach, angażu amerykańskich gwiazd do dubbingu oraz weterana Asha Brannona ("Toy Story 2", "Na fali") na stanowisku reżysera – jej twórcy próbują zdobyć serca zachodniej widowni.
Po drugie, obraz czerpie z popkulturowego dorobku dwóch światów i, niestety, każdy z nich wydaje się potraktowany nieco po macoszemu. Nie widać pomiędzy nimi żadnej korespondencji, zostają ograniczone wyłącznie do poziomu barwnej scenografii – słowem, ani to dramyin, ani gitara. Ponieważ jednak rockowa ikonografia klei się dobrze w zasadzie z każdym gatunkiem – od kina sztuk walki po komedię pomyłek – ekranowy świat pozostaje miejscem, w którym dorośli odnajdą się równie szybko jak dzieciaki. Kiedy losy Bodiego krzyżują się ze ścieżkami jego idola, wyliniałego i zblazowanego kocura Angusa Scattergooda, Brannon wrzuca drugi bieg: rozpływa się w satyrze na muzyczny światek, a jednocześnie składa hołd niepoprawnym marzycielom, którzy stawiają wszystko na jedną kartę. To chyba najfajniejszy element "Rock Doga" – bohater jest tu traktowany z empatią, ale też otrzeźwiającą dawką ironii. Scenarzyści sypią z rękawa dowcipasami, sceny akcji to w dużej mierze bezpretensjonalny slapstick, z kolei muzyczne numery, choć nie przypadną do gustu wyznawcom heavy-metalu, na pewno rozkołyszą dzieciaki w wieku przedszkolnym.
Summit Entertainment
Mandoo Pictures Co.
Wszystko jest tu oczywiście z odzysku, wyeksploatowane do cna, zasłyszane i obejrzane w najlepszych amerykańskich animacjach ostatnich paru dekad. Brannon nie potrafi odcisnąć na filmie autorskiego piętna, z kolei jakość animacji odbiega od oscarowych standardów. Jeśli jednak nie przeszkadzają Wam podobne felery, możecie bez stresu i bólu głowy posłuchać brzdękania "Rock Doga". Bisu i tak raczej nie będzie.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu